Kiedy usłyszałam, że hygge to bycie miłym, ciepłym, normalnym i owijanie się kocykiem, zamarłam. Tylko tyle? Aż tyle? Sama nie wiem. Połowa moich znajomych kupiła sobie jednak zimą, nagle ważne i bardzo ładnie wydane książki o owym hygge i cieszy się teraz z bananem na buzi kocykiem (kocyk w wersji hygge to nie jakaś polarowa szmata, ale coś więcej), gapieniem na ładne widoczki (bo wcześniej nie wiedzieli, że to hygge i jest modne, więc mieli owe obrazki to w poważaniu), piciem herbaty w ciepłym kubku (no bo do tej pory chyba pili w zimnym, a teraz jest to hygge, więc patrzymy inaczej na kubek), no i dobrocią wszelką właśnie. Na kanapie najlepiej.
Istnieje bowiem coś takiego hyggowanie. Czyli według mnie bycie normalnym człowiekiem, ale ja jestem z Polski i pewnie się nie znam. Czy na pewno? Hyggowanie bowiem, to według Duńczyków, którzy owe hygge wynaleźli, to coś ważnego, wyjątkowego, oczyszczającego. Nie mylić z ziołowymi herbatkami na sen czy trawienie. No chyba, że pitymi w ciepłym kubeczku, na kanapie pod kocykiem i w milusich skarpetuniach.
Hygge.... Czyli co? Bycie sobą, na własnej przestrzeni, dbanie o siebie, o swoich bliskich, o swój nastrój, swoje dobro, odrzucanie waśni i złych emocji, dbanie o innych i swoje emocje. No i oczywiście kanapa, kocyk, herbatka, zamyślenie, cisza, skupienie. Jedni mówią na to zen, inni hygge, kwestia narodowości, a Polak i tak wszystko, co zagraniczne i opakowane w obcobrzmiącą nazwę, kupi. Odezwij się w obcym języku w Polsce, to nadal, po latach od komunizmu, który zamykał Polaków na świat i ludzi, jesteś Bogiem i każdą brednię sprzedasz tu każdemu, za każde niemal pieniądze, bo mamy jakoś dziwnie wdrukowane w głowy i DNA, że wszystko, co zagraniczne, jest odrobinkę lepsze od tego, co mamy u siebie. I nie pomoże patriotyczna propaganda. Jesteśmy kosmopolitami i już. Ze straszliwym kompleksem bycia na peryferiach wielkiego świata. Z kocykiem czy bez.
Ja owo hygge nazywam inaczej, chyba prościej, bo dla mnie to: "mieć wywalone na wszystko". I pewnie dlatego nie trafia do mnie hygge, bo ja to uprawiam nałogowo od dawna i nawet, och, głupia ja, nie miałam pojęcia, że może po raz pierwszy, ten jedyny w życiu, jestem modna, jestem w mainstreamie i jestem hygge w wersji 3.0. Siedząc bowiem na swoje skandynawskiej kanapie, z dwoma psami, pod polarowym i grubym kocykiem, pijąc kawkę (herbatkę też czasem i nawet w kubeczku twarzowym bardzo) nie wiedziałam nawet, jaka to ja jestem cholernie modna i światowa! Ja byłam hygge na długo zanim to wynaleziono i zaczęto na tym zarabiać!
Bo hygge, to miejsce, gdzie istnieje filozofia ciepłego kocyka, bycia po prostu normalnym, spokojnym człowiekiem, który nie jest cholernym egoistą, jest otwarty na siebie i na świat. Czytam o hygge i myślę sobie, że to normalne życie, prowadzone bez względu na kraj czy język, ale sprytnie opakowane w papierek "made in Denmark". Nic więcej. I przy okazji super patent za zarabianie kasy na ludziach. Na biednych obywatelach, którzy chcą się poczuć lepsi, mądrzejsi, bardziej sexy, bardziej światowi, a nie tylko z szarej, burej, czasem smutnej, zwykle pszenno-buraczanej Polski. A więc przeczytawszy i obejrzawszy ładną, atrakcyjną i drogą książkę o hygge, pomyślą sobie, że będą od dzisiaj hygge, odrobią z dziećmi po szkole lekcje, obiad dobry ugotują, nikogo akurat nie zwymyślają w sieci i nawet powiedzą „dzień dobry" sąsiadowi, któremu życzą na co dzień wszystkiego, co najgorsze i świat od razu stanie się miły.
Na razie ukazało się u nas kilka książek o hygge, podobnie jest też na świecie, gdzie nagle kocyk, kanapa i odcięcie od toksycznego świata i skupienie na sobie stało się modne, trendy, jak zwał tak zwał. Parę osób na tym pewnie sporo zarobiło, wcisnęli ludziom nową objawioną prawdę marketingowo-psychologiczną, że to, co zwykli, normalni, świadomi obywatele robią w sumie na co dzień, to najnowsza moda rodem z Danii, choć pewnie nie mają pojęcia, gdzie leży Dania i jeśli ją kojarzą w ogóle, to z kryminałów Joanny Chmielewskiej. No taka karma. Kasa się zgadza, książki są bardzo ładne i nietanie, dziennikarze piszą poradniki o hygge, ludzie albo mają z tego bekę albo dają się wciągnąć i kupują skarpety, kocyki i na herbatkę patrzą jakby inaczej. W sumie, nikomu jeszcze kocyk nie zaszkodził. Skarpety też.
Cokolwiek to jest, skądkolwiek to pochodzi i czy nazywa się hygge, zen czy "mieć na wszystko centralnie wywalone", wypada to czasem sobie i naszym bliskim robić. Po prostu się polubić. Zatrzymać. Usiąść. Pomyśleć. Wreszcie.
Podobno nie jest na to nigdy za późno.
Karolina Korwin Piotrowska