Czas na podsumowanie 2017 roku. Zaczniemy od dna piekła.
10. „Linia życia"- hollywoodzki ćwierć produkt ubliżający inteligencji widza, robiony przez pozbawionego talentu reżysera, z poczuciem niezrozumiałej dla nikogo misji. Pierwowzór sprzed lat, w którym grała m.in. młodziutka Julia Roberts, przy nim to wybitne kino. Serio.
9. „Wyklęty"- kolejny fatalny film polski, po „Smoleńsku" i „Historii Roja", na ważny temat i ciekawa przygrywka do tego, jakie filmy będą na nas czekać, kiedy nowa władza przejmie PiSF, bo ideologicznie według rządzących jest zapewne wybitny i ma podnosić morale. Mnie nic nie podniósł, może jedynie poziom wkurzenia. Reżysersko to porażka. Aktorsko też. Tam wszystko jest złe. Ale słuszne.
8. „Pierwszy śnieg"- miało być pięknie, miało porywać i mrozić krew w żyłach. Jak ja na to czekałam...! Nie mrozi, strasznie nudzi, jedynie skutecznie wkurza, bo Harry Hole to postać, którą zna cały chyba świat, doskonale nakreślona w książkach, mocna, prawdziwa, a w tym filmie humorystyczna. Nagromadzenie niekonsekwencji, ohydy i głupoty jak w filmach klasy D. Jak d..a. Niestety. No i genialny do tej pory Fassbender w kolejnym złym, nudnym filmie. Smutno. No i to pytanie, które ciśnie się na usta po wyjściu z kina: czy oni coś brali?
7. „Valerian i miasto tysiąca planet"- kolorowa, migająca światełkami, wysokobudżetowa nuda, nad którą wisi jak zły omen chorobliwie wielkie i nadęte jak gigantyczny balon ego reżysera, który kiedyś był zdolny, odważny i miał pomysły, a dzisiaj pada pod ciężarem swej chorobliwie nadętej osobowości. Coś strasznego.
6. „Song to song" - chorobliwie i bezczelnie pretensjonalny, nawet jak na Malicka. Pseudoartystyczny do bólu trzewi. Wymiotujący na widzą nadętymi stereotypami, znanymi z innych, znacznie lepszych filmów. Podobno ma działać na sferę wrażeń. Na zasadzie: zobaczcie, jaki jestem super, jaki intelektualny, jaki poetycki, a kto nie zrozumie, to won. Ileż można patrzeć na to, jak patrzy się Gosling? Jest granica miłości do Goslinga, wytrzymałości widza i świadomości, że ktoś tu nami pogrywa. Zasłużona pozycja za to, że ego wygrało z historią, z emocjami. Wolę już równie nadętego Coehlo albo Chodakowską, nie ściemniają aż tak, choć też robią to dla kasy.
5. „Baywatch, słoneczny patrol" - kultowy, cudownie radosny, kiczowaty i seksowny serial l.90-tych przeniesiony na wielki ekran, chyba tylko po to, by: pokazać klatę Zaca Efrona i wzbudzić efekt mokrych snów u niektórych widzów, pokazać też klatę Dwayna Johnsona z podobnym efektem i pokazać, że fajne babki w kostiumach są OK. Serio? Na to mam wydać pieniądze? Przaśna komedyjka, która nijak ma się do świadomie kiczowatego i przez to kultowego serialu. O grze aktorów nawet nie ma co mówić, bo nie o to tu chodzi. Chodzi o widoki i o kasę. Lepiej pooglądać sobie fotki w sieci zamiast tracić czas na to coś.
4. „PolandJa"- konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi, po co ten film powstał i zwymiotował sobą na widza. Niech mi ktoś wyjaśni, co w tym filmie robią aktorzy tej klasy, co Gierszał, Szyc, Kuna czy Małecki, o Radziwiłowiczu nawet nie wspomnę... To mogło nawet wyjść, gdyby reżyser wiedział, co robi i gdyby wiedział, jaki efekt chce osiągnąć. A tak mamy nieudolną, niespójną i chaotyczną plątaninę skeczy, jedne fatalne, dramatycznie bolesne, inne rokujące jak knajpa z kebabem, a efekt jest boleśnie zły. Schemat goni schemat. Pomieszanie Mazurskiej Nocy Kabaretowej, z Asz Dziennikiem i z Make Life Harder. Masa zmarnowanej energii, masa zmarnowanych pomysłów, ktoś jednak na to dał pieniądze, ktoś nakręcił i ktoś w tym zagrał. Boli.
3. „Ciemniejsza strona Greya"- idealny produkt marketingowy, działający na prostej zasadzie: jest seks, jest muskularny, patrzący spode łba pan z problemami i jest napalona na niego ładna, nawet seksowna, ale niezbyt mądra pani, jest też prysznic, seksowna bielizna i sado-maso. Kiedyś płakałyby nad tym w ciszy spiżarni kucharki, dzisiaj to marketingowy hit, bo mentalność nam się zrobiła na poziomie przedwojennych kucharek. Cudownie. Do tego nakręcone jak małe bączki media, które lansują ten wykwit chorobliwej wyobraźni jako wydarzenie, a napalone babki ciągną na niego swoich nie mniej napalonych towarzyszy, a potem wychodzą z kina i ostatnie, czego im się chce, to seks. To powinien być idealny przykład na to, jak sprzedać mega cekinową, tanią kupę, jako drogie i warte wydania kasy na bilet arcydzieło. Da się. Ta seria jest na to idealnym przykładem.
2. „Zerwany kłos"- chciałoby się powiedzieć, zakrzyknąć nawet: „Jezus Maria", ale jeszcze ktoś może posądzić o świętokradztwo. Produkcja Lux Veritatis Ojca Rydzyka i wszystko jasne. Nie chce się iść na niedzielną mszę? Ten film jest ratunkiem do zastosowania w domowym zaciszu i piszę to bez złośliwości. Pewnie są tacy, których ta szkolna ramotka, nakręcona na poziomie przedszkola filmowego wzrusza, jednak nie da się, żadna miarą, przyłożyć do tego tworu kryteriów, według których ocenia się filmy. Historia młodziutkiej Karoliny Kózkówny, która poniosła męczeńską śmierć w 1914 roku z rąk rosyjskiego żołnierza w imię wiary jest jak schematyczna i nudnawa, ale za to nasycona wiarą jak lekcja religii i pewnie rolę swoją spełnia. Na pewno jest grupa osób, która ten film kocha i wzrusza się na nim. Jest tylko jeden problem. Filmu tam nie ma. Jest za to klęcznik. Dla mnie nie do zniesienia.
1. „Botoks" - Polskie kino potrzebuje filmu o służbie zdrowia. Potrzebuje filmu, a nie nawiedzonego przez Ducha Świętego (cytując bogobojnego reżysera) zlepku scenek, rodem z tabloidu, celujących w widza, który niczego więcej poza przekleństwami, krwią, płodami, seksu z psem, mandarynek w pochwie i dramaturgii na poziomie dna piekła nie potrzebuje. Ktoś słucha disco polo, ogląda docu soapy i uwielbia tabloidowe historyjki i ktoś, w ilości sporej, poszedł na ten film. Okropnie ogląda się niezłych aktorów w czymś tak złym. Fabijański, który rok temu magnetyzował w „Pitbullu", teraz gra postać rodem z żenującego amatorskiego kabaretu o gejach. Żukowska, aktorka Grzegorzka, o sporej skali talentu, robi z siebie pośmiewisko, podobnie Chabior czy Warnke, którzy sięgają dna. Jeśli prawdą jest to, że aktorzy za zagranie w tym „dziele", mają obiecane role w kolejnych, produkowanych taśmowo, filmach tego twórcy, to parę karier albo się skończy albo zatrzyma. Pod tym względem rację miał jeden z recenzentów, nazywając Vegę "Jarosławem Kaczyńskim polskiej kinematografii", bo obaj panowie nie tylko są niscy, ale też lubią trzymać współpracowników na krótkiej smyczy w zamian za kariery. Jeden z nich widowiskowo się ich potem pozbywa, wyrzucając na śmietnik historii i ośmieszając. Vega na razie tylko zwymiotował emocjami na tych aktorów, którzy mu odmówili - było ich 13. Tylu aktorów w Polsce na pewno potrafi czytać i myśleć. Trochę to mało. I nie ma co się potem tłumaczyć, co robią niektórzy z tych, którzy po „Botoksie" zauważyli, w czym wystąpili i za co wzięli pieniądze, że „było im przykro", albo „że było zbyt wiele wątków". Bo to trochę tak, jakby pani lekkich obyczajów, wykonująca świadomie swój zawód, nagle zaczęła chodzić i opowiadać, jaką to ona jednak ciężką i odpowiedzialną pracę wykonuje. No i że jej przykro. Dorośli ludzie podejmują świadome decyzje. Także te samobójcze.
ZOBACZ TAKŻE:
"#Sława": dziennikarz "Faktu" zdradził, że Bołądź i Fabijański chcieli sprzedać swoje zdjęcia!