„Wszystko fajnie, ale dlaczego nie przywaliła mocniej? Ostrzej? Po bandzie? Przecież mogła, a dlaczego tego nie zrobiła?" -Słyszę czasem od czytelników mojej książki „Bomba czyli alfabet polskiego szołbiznesu", którą wydałam w tym roku. To pytanie zastanawia mnie, ale nie dziwi. O szołbiznesie w Polsce mówi się jednym, kloacznym dość językiem. Znam go, obcuję z nim na co dzień, robiąc „Magiel", czy przygotowując się do „Na językach". Czytam brukowce, portale plotkarskie, czytam prasę typu „people". To zwykle język prosty, nawet prostacki, nie ma w nim poczucia humoru, o ironii nawet nie wspomnę. Wali na oślep, nie myśląc o tym, co za sobą niesie. Jedynie gazety i to tez niektóre, starają się trzymać jeszcze poziom. W internecie jest dramat, szlam i zgrzytanie zębów. I chyba nie będzie już lepiej, a szkoda, bo internet ma potencjał, jednak to, jak pisze się tam o gwiazdach, zwykle woła o pomstę do nieba.
Ostatnio razem z profesorem Godzicem, medioznawcą, jednym z pierwszych, którzy postanowili szołbiznes potraktowac poważniej, tak jak to robią w innych, bardziej cywylizowanych szołbiznesowo i medialnie krajach, byliśmy na spotkaniu ze studentami w Poznaniu. Masa młodych ludzi, ciekawych świata, o bardzo ostrym spojrzeniu na rzeczywistość, badających z uwagą i ostrą jak brzytwa inteligencją, otaczający popkulturowo- szołbiznesowy świat. Ich świat, w którym juz urodzili się i wychowali, bez komleksów mojego pokolenia niosącego w plecaku pozostałości po dawnym systemie i sposobie myślenia. Co ciekawe - tam mi nikt zarzutu, że „nie pojechałm po bandzie" i napisałam za delikatnie nie stawiał. Przeciwnie - usłyszałam, że jezyk, jakim napisałam książkę i jakim opisuje pewne zjawiska, był miłym zaskoczeniem dla czytających - studentów kulturoznawstwa i ich wykładowców. Bo własnie napisana jest lekko, z humorem i ironią oraz masą faktów. Własnie słowo „ironia" jest według mnie kluczem do opisywania szołbiznesu. To słowo dominuje w krajach anglosaskich, które szołbiznes, gwiazdy, opisuje wcale nie na kolanach, ale ze sporą dozą ironii. Bez chamstwa i podglądania, opierając swe sądy, często bardzo ostre, na bazie tego, co widać gołym okiem i co dany delikwent udostępnia, sam albo z pomocą mediów.
Owszem, wiem różne rzeczy o różnych ludziach. Mogłabym napisać o tym, co widziałam, co słyszałam i co wiem o rzeczach brzydkich, haniebnych, dyskredytujących na zawsze. Mogłabym napisać moją książkę tak, że parę albo i więcej kwitnących karier ległoby w gruzach na zawsze. Ale po co? Jaki byłby cel takiego ruchu? Chwilowy lans? Wątpliwej jakości. Sukces książki? Jednorazowy, następnej nikt już by nie kupił, bo wiadomo byłoby, co w niej będzie.
Dla mnie to, że ta książka jest podstawą do wykładów i dyskusji, często burzliwych, na uniwersytetach jest największą nagrodą w życiu. Czegoś, czego się nigdy nię spodziewałam. I dowodem na to, że nie całkiem daliśmy się zarazić kloacznym językiem, który wylewa się na nas z mediów.
Teraz piszę kolejną. Jestem zakopana w materiałach archiwalnych, siedzę w bibliotekach po parę godzin dziennie, a potem drugie tyle porządkując materiały w domu... I powiem jedno - piszę coś bardzo optymistycznego. Aż strach i aż się gęba od ucha do ucha śmieje...
Autor: Karolina Korwin Piotrowska