Pani zabija pana albo coś na odwrót. Jest krew, jest ciało, czasem w stanie rozkładu, jest tajemnica. Trucizna, rewolwer albo silne ręce, zaciśnięte na szyi delikwenta. Intryga, cienie przeszłości, zawiść, zranione uczucie albo pieniądze... Kryminały... Są jak zakazana przyjemność dawkowana w tajemnicy, bo w wersji oficjalnej wszyscy czytają tylko książki, które doprowadzają do katharsis. Jakaś literatura od siedmiu boleści z trupami? Fuj... Od paru lat, na przekór intelektualnej kulturalnej poprawności, kryminały wkraczają na główną scenę czytelnictwa. Piszą o nich media na głównych stronach, recenzują kolejne kryminalne tajemnice, ba, okazuje się, że Polska kryminałem stoi i taki Miłoszewski czy Krajewski to guru krwistych opowieści z dreszczykiem, o których rozpisują się media za Oceanem.
Dla mnie to nic dziwnego: kocham kryminały, nigdy nie uważałam ich za coś gorszego, przeciwnie, im więcej ich czytam, tym bardziej doceniam jubilerską robotę i umiejętność budowania dramaturgii. Wychowałam się na Chandlerze, Simenonie, Joe Alexie, ale i na piszących kryminały kobietach, jak Agatha Christie czy Joanna Chmielewska. Ostatnio zaś to kobiety wśród pisarzy kryminałów zdobywają mocną pozycję, równie dobrze, jak mężczyźni potrafią opisać unurzany w krwi i przemocy świat. Polecam Rosjankę, Aleksadrę Marininę, która pokazuje straszno-smutne absurdy życia we współczesnej Rosji, pisarki skandynawskie jak Lisa Marklund, Camila Lackberg czy Asa Larsson, które osiągnęły światowy sukces, wprowadzając czytelników w chłodny emocjonalnie świat z pozoru doskonale urządzonych miasteczek i lokalnych społeczności, pełnych uprzedzeń, fobii i agresji, w których zimno jest na dworze, a mimo ogrzewania - także w domach i w lodowatych kostnicach, gdzie trzymane są zwłoki biednych ofiar. Ich proza to nie tylko zwykła historia kryminalna, to często mocna diagnoza tego, co naprawdę dzieje się w pozornie idealnym, ekologicznym, skandynawskim świecie.
Odkryciem ostatnich miesięcy jest dla mnie pochodząca ze Szkocji Val McDermid, która wyrasta na mistrzynię budowania sugestywnego nastroju grozy i autentycznego strachu - psychopaci w jej książkach są tak demoniczni i jednocześnie zwyczajni, że nie radzę czytać ich na przykład w pociągu, bo będziecie się bali, jak ja, wyjrzeć z przedziału na korytarz... Jej bohaterka, Carol Jordan to seksowny facet w spódnicy, obdarzony fenomenalnym zmysłem obserwacji i odwagą. W konfrontacji z niejednym psychopatą, nie cofnie się przed niczym, by odkryć prawdę, nawet kosztem nietykalności cielesnej...
Do elitarnego grona super pisarek kryminałów dołączają Polki i to JAK dołączają! Mam za sobą mrożący krew w żyłach weekend spędzony z Katarzyną Bondą i jej „Pochłaniaczem" oraz Gają Grzegorzewską i jej „Betonowym pałacem". To nie tylko opowieści o zbrodniach, one dzieją się tu i teraz, jedna na Wybrzeżu, druga w Krakowie, pokazują ludzi, jakich pewnie mijamy na ulicach. Bohaterką książki Bondy jest profilerka, Sasza, która „marzyła o spektakularnych akcjach, o tym, że jej dzieła przejdą do historii jak najsłynniejsze mosty świata". Po latach wraca do Polski i od razu dostanie zadanie zbadania sprawy sprzed lat, która miała miejsce w Trójmieście, w środowisku mafii, która trzęsła wszystkim, nawet policją, która korumpowała. Akcja książki zaczyna się w burzliwych latach 90-tych, kiedy wszystko w nowym kraju było pierwsze, także mafia z prawdziwego zdarzenia, w świecie, którego już niemal nie ma. Trójmiasto jak żywe, niemal czujemy się, jakbyśmy przenieśli się w czasie magicznym wehikułem makabry... Grzechy młodości, które ciążą na całym dalszym życiu, głupie zagrania i myśl o tym, co by było, gdybyśmy wyszli z domu trochę wcześniej... Może nie doszłoby do czegoś strasznego? I dlaczego niby ulotny zapach, okazuje się jedynym dowodem zbrodni? Czy zapach może być dowodem zbrodni? Po tylu latach?
U Grzegorzewskiej jest zabytkowy, na potrzeby powieści poddany ożywczemu liftingowi, Kraków otwarcie historii mocną sceną rodem z rasowego thrillera, a potem retrospekcja, której bohaterem jest Profesor, wracający na stare śmieci po dwóch latach. Bandyta z mroczną przeszłością, o twarzy "jak ten hotelowy pokój — nie było na co patrzeć. Typ gęby, którą w literaturze opisuje się zwykle jako interesującą lub przykuwającą uwagę. (...) Ogorzała morda z jasną brodą rozbitka, złamany nos, niebieskie oczy, porządnie wypłukane przez ocean. I spłowiałe prawie do białości, od dwóch lat nieścinane włosy. Sięgały teraz ramion, upodabniając mnie do Kurta Cobaina albo kogoś w tym guście". Mamy więc owego "Cobaina", jego ostry, brutalny język i świat, przed którym dwa lata skutecznie uciekał, ale który dopada i jego. Są i ofiary brutalnego mordercy, jest i nastoletnia złodziejka o bujnym życiu i swobodnym podejściu do miejsca zamieszkania oraz przeznaczenie, które nie daje o sobie zapomnieć. I nic nie jest takie, jakim się wydaje. Dosłownie NIC.
Obie powieści wciągają w swoją chorą narrację tak skutecznie, że zapomina się o całym świecie. Panie znają się na warsztacie doskonale, a zbrodnię konsumują na śniadanie jak modne musli. Grzegorzewska wszak pisała dla Portalu Kryminalnego, jest laureatką nagrody Wielkiego Kalibru, robiła różne rzeczy, była m.in. modelką i kelnerką, a więc życie zna nie tylko z opowiadań. Bonda to były sprawozdawca sądowy, zajmowała się dokumentem kryminalnym, a więc zbrodnie zna, że tak powiem, z autopsji. I to się czuje w każdym zdaniu, każdej scenie. Nie ma ściemy, jest prawdziwy strach. Bo o to właśnie chodzi w doskonałych kryminałach. O strach przed zaśnięciem po ich lekturze.