Człowiek musi trochę przeżyć, żeby dowiedzieć się o sobie i o życiu ciekawych rzeczy. Dodajmy do tego zdanie: „Obyś żył w ciekawych czasach" i mamy komplet. Dlaczego to piszę? Bo jestem w lekkim szoku.
Kiedy dwa lata temu napisałam swoją pierwszą książkę, „Bombę", która nie była zupełnie tym, czego się spodziewano, już obserwowałam reakcje zdziwionych ludzi. Bo „pani z telewizji", czyli z założenia patentowana kretynka (bo tak to widzą media robione przez tych, którzy do telewizji się nie dostali, a coś mi mówi, że bardzo by chcieli, choć nigdy się do tego nie przyznają), napisała książkę, w której nie było plotek, skandali i która mimo to, albo właśnie dlatego została bestsellerem. Mało tego - napisała ją sama. No niemożliwe... Ok, ona ma jakieś tam studia, może nawet sama przeczytała jakieś książki, według niektórych strasznie się wymądrza w okienku, ale żeby tak?
Teraz jest zabawniej. Napisałam „Ćwiartkę". Bite 800 stron, długie miesiące siedzenia w archiwach i pisania. Roboty huk, ale przyjemność super i ćwiczenie dla mózgu. Polecam, jak ktoś znajdzie chęci, czas i energię, no i oczywiście sam to wymyśli. W swojej głowie wymyśli i ułoży, a nie jakiegoś „pisarza- widmo".
No i szok. Bo pani z telewizji, co opowiada sobie i widzom o ploteczkach, o głupotkach, czyli z założenia niezbyt lotna, ale bez skandalizujących wywiadów czy wyznań na wyłączność plotkarskich portali, napisała książkę i znowu jest hit. No cóż, nie będę ściemniać. Ludzie to kupują, czytają i wspaniale wspominają nie tak znowu dawne czasy, śmiejąc się przy tym do rozpuku albo ocierajac łzę wzruszenia. Są ogromne, ponadpokoleniowe emocje, bo każdy z nas ma swoją wersję tej fascynującej historii polskiego ćwierćwiecza. I to jest dla mnie najcenniejsze.
Ale jest też szok. To nieukrywane, z radością przeze mnie obserwowane zdziwienie, że sama zrobiła i że może właśnie jednak nie jest tylko rozplotkowaną idiotką. Tylko na przykład... myśli, kombinuje, do tego - samodzielnie.
Rozmawiałam z tymi, co tę książkę sprzedają i mówią mi bez ogródek o początkowej szufladzie, w jakiej byłam, o kategoryzowaniu, jakiemu podlegałam, o stereotypie, którego byłam permanentną ofiarą. Bo niemożliwe, by „ta baba z Magla" zrobiła coś innego, niż to, z czym jest kojarzona na co dzień i co wciska ją do szuflady z napisem „plotka/głupota/bruk". Mówiono mi o tym, jak ludzie lubią nakładać stemple i stygmatyzować, bo tak jest łatwiej i nie wymaga to kombinowania. Nie zawsze nakładają etykietki logicznie, często idąc po linii najmniejszego oporu, co potem doprowadza do takich zabawnych sytuacji, jak jedna, której byłam świadkiem, kiedy pani po kupieniu mojej książki, patrzyła na mnie zszokowana, długo trzymając ją w ręku (trochę waży, szok jest spory) i potem zdziwiona powiedziała: „Chciałam bardzo przeprosić, ale ja pani o coś tak fajnego nie podejrzewałam...". Musiałam ją ucałować. Czytam rozbawiona liczne recenzje „Ćwiartki", w których często przebija zdziwienie, że „ona zrobiła coś takiego, o co nikt by jej nie podejrzewał".
Siła etykietki jest duża. Bywa zabawna. Bywa też sentymentalna, jak w dawnych czasach, które (bo jestem trochę stara) pamiętam, kiedy to etykiety były zastępcze na różnych produktach. I kupując według etykiety czekoladę, można było kupić dziwną słodką masę, która „w praniu" okazywała się produktem zastępczym, podróbką, ubraną w etykietę zastepczą właśnie.
Ja mam to szczęście, że etykietki te prawdziwe i te zastępcze sama zrywam. Ale teraz na własnej skórze przekonałam się, jaka jest ich siła. I że warto z nimi walczyć. Satysfakcja gwarantowana. Myślenie bywa piękne i pożyteczne, a efekty z używania mózgu i obalania stereotypów - bezcenne. Przed wami jeszcze wiele zaskoczeń. Precz z nudą!
Autor: Karolina Korwin Piotrowska