Miałam kiedyś okazję z nią rozmawiać. Umówiłyśmy się w „Karmie" w centrum miasta na wywiad. Weszła jedna z najbardziej uroczych osób, jakie dane mi było poznać. Pomyślałam sobie, że chciałabym być jak ona i że należy do takich kobiet, którym po prostu należy się codziennie bukiet kwiatów. I jeśli ktoś umiałby butelkować i sprzedawać urok osobisty, to ona zostałaby milionerką. Ale Małgosia nie była materialistką. Na szczęście. Wywiad wyszedł fajnie, zero kłopotów czy fochów z autoryzacją. Była jedną z tych gwiazd, tych prawdziwych, które uświadomiły mi, że wielkości nie poznaje się po ilości osób w gwiazdorskiej świcie, po rozmiarze focha i obrażaniu dziennikarza, ale po skromności, normalności, zwyczajności wręcz. Małgorzata Braunek, aktorka, kobieta, postać.
Subtelna Oleńka Billewiczówna, słynna Izabella Łęcka, dominująca Irena w „Polowaniu na muchy" Wajdy (to stąd pochodzi to jej słynne zdjęcie w okularach, „muchach") czy przecudowna Marianna, bohaterka genialnego filmu „Tulipany", którym powróciła na duży ekran po latach przerwy. O takich jak ona mówi się, że kamera kocha się w nich z wzajemnością. To miłość na wieki. Na pokolenia. Chorowała od jakiegoś czasu, ale jakoś nie szła wytartym szlakiem innych znanych osób i nie opowiadała na prawo i lewo w mediach o tym, co ją boli. Nie robiła sobie reklamy na cierpieniu. Nie wzbudzała taniej litości. Może nie musiała? Może nie chciała, bo czuła, że choroba, ta prawdziwa, to rzecz intymna... Kiedy okazało się, że potrzebuje pieniędzy na dalsze leczenie, masa osób postanowiła jej pomóc, bo urok Oleńki Billewiczówny działał nadal, choć taśma filmowa pewnie już lekko zblakła. Bo urok, ten prawdziwy, nie nadmuchany wzorem gwiazd porno, nie starzeje się nigdy. I uwodzi bez względu na metrykę. Teraz odeszła. W miejsce, gdzie nic nie boli. Nie wiem, czy jak piszą media, przegrała z chorobą. Myślę, że po prostu zamknęła jedne drzwi i otworzyła drugie. I że jest jej tam dobrze. Że może od choroby odpocząć. Oglądam telewizję i widzę dziennikarzy, którym mylą się jej filmy, z obłędem w oczach, dukają z kartek wydrukowane z Wikipedii informacje biograficzne. Kolejny news w powodzi szamba i żenady wywołanej „sraj-taśmami" z nagranymi politykami. Chwila na smutek. Czy na refleksję?
Założę się, że dziennikarze nie widzieli, może poza „Potopem" czy serialem „Lalka", jej filmów. Braunek niestety jest dla nich obcą postacią z dalekiej przeszłości. Z innej galaktyki. Nie bywała na imprezach, nie pozowała do głupich zdjęć, nie udzielała głupich wywiadów. Nie miała parcia na szkło gwarantującego ogromne zainteresowanie po śmierci. Ku przerażeniu wielu, nie miała pewnie zbyt wielu „lajków". Czyli dla wielu po prostu pewnie nie istniała. Taka prawda tych czasów. Czytający tępym głosem informacje o jej odejściu, dziennikarze pewnie popularnej serii z życia nad rozlewiskiem też widzieli. A szkoda, bo warto czasem w potopie lansowanej głupoty i plastiku zobaczyć na ekranie prawdziwego człowieka a nie tępego głupka i robota. Zobaczyć twarz, a nie maskę. Zobaczyć twarz, która jest jak książka. A nie jak lustro.
Odeszła jedna z ostatnich prawdziwych osobowości kina. Jeden z najpiękniejszych i najszczerszych uśmiechów na tym świecie nie zalśni już nigdy. Wielka szkoda. Zostają nam, mimo tego, że to film o odchodzeniu, na szczęście pełne życia i emocji „Tulipany". Radzę wszystkim ten film obejrzeć i pomarzyć o tym, by być jak pani Małgosia. Być człowiekiem.
Autor: Karolina Korwin Piotrowska
Źródło zdjęcia głównego: MWMEDIA