Nie ma człowiek kłopotów, zostaje wykładowcą na uczelni. Pierwszy rok, dziennikarstwo. Ponad 20 osób, dzieciaki, z których pewnie dziennikarzami zostanie oby 2-3, reszta pójdzie w PR, reklamę albo założy biznes. Jeszcze szukają. Ciekawe jest też coś innego - to, co mówią i jacy są.
Na pierwszych zajęciach zapytałam ich, czy raz w ciągu minionego roku zobaczyli cokolwiek w telewizji Kultura i czy poczytali o kulturze w gazecie.
Nie mam złudzeń, ale odpowiedź zwala z nóg. Nie oglądają TVP Kultura. Nie wchodzą na żadne strony o kulturze, nawet w miesięcznikach. Nie czytają o tym w gazetach codziennych. Nie, nie są idiotami, czytają książki (nawet sporo), chodzą do kina, są w miarę na bieżąco. Skąd wiedzą, że coś jest dobre? Dlaczego kolumna w gazecie ich odrzuca? Dlaczego miła pani w okienku gaworząca z grupą osób nie nakłania ich do niczego innego poza zmianą kanału? Odpowiedź jest prosta - dla nich to nuda, czują się pogardzani, słyszą metajęzyk nadętych postaci, nie ufają im, a o tym, co fajne wiedzą i tak z facebooka. Jak kolega coś poleci, „zalajkuje" albo zrobi „share", to znaczy, że warto. Wolą polecenie kogoś, komu ufają, niż mainstreamowym mediom, bo tym nie ufają w ogóle.
Przypomniałam sobie wtedy to, co usłyszałam w moim wydawnictwie, kiedy okazało się, że o mojej drugiej książce podsumowującej 25 lat wolności w mediach nie napiszą w „polskim Vogue" nie dlatego, że jest beznadziejna, bo nawet jej nie przeczytają, bo i po co, ale dlatego, że to ja napisałam i w związku z tym ich to nie interesuje. Niby człowiek wie, że są różne układy i układziki, ale zdziwienie u wydawcy było. U mnie nie, bo wiem, jak kolumny o kulturze w mediach są robione i wiem, że czasem być tam to antyreklama. Z drugiej strony teraz, kiedy drukuje się kolejny nakład książki, która sprzedaje się, bo ludzie ją sobie jak szaleni polecają na facebooku, a nie dlatego, że jakiś pan z gazety o niej napisał albo, że miała nachalną reklamę, pomyślałam sobie, że studenci mają rację. Że to, co media lansują jest niewiele warte. Bo nikogo nie interesuje. Taka prawda.
Bo pan redaktor swoja decyzją dał w twarz nie mnie, ale tym, co moją książkę kupili. To idzie w dziesiątki tysięcy. Jak i wielu innym, którzy obejrzeli jakiś film, coś przeczytali albo posłuchali, a o czym w ładnej gazetce nie przeczytamy.
Zaczęłam patrzeć, co mnie ostatnio zainteresowało w kulturze i widzę, że głównie to, o czym media nie mówią. Czyli jest coś na rzeczy. Dawno nie było chyba takiego pokoleniowego rozjazdu między tym, co lansowane, a tym, co rzeczywiście wzbudza zainteresowanie. Co się sprzedaje. Na co ludzie chodzą. Co wzbudza emocje. Ok, był ostatnio opisywany w mediach wszelakich od prawa do lewa skandalik z jednym panem pisarzem i panią feministką, kiedy to państwo lali na siebie szambo w internecie, a przy okazji wyszło, że jeśli chce się mieć recenzje/wywiad/nagrodę literacką, to trzeba iść do łóżka z kim trzeba. W tym wypadku z sekretarzem a przedtem z feministką. Gospodarka może sobie być rynkowa, ale kariera przez łóżko nadal ma się świetnie. Czy ktoś kupi przez to więcej książek? Wątpię. Moja koleżanka na facebooku właśnie obwieściła, że odda w dobre ręce książki pana literata, bo nie musi ich mieć w domu.
Na szczęście mamy internet. Jest facebook, gdzie ilość „laików" i „share" to nie tylko machina napędzająca nasze głodne miłości ego, ale jak widać świetna sieć także kulturalnych kontaktów. Widzę to też na moim profilu. Bez chodzenia do łóżka z sekretarzem, ani bez wchodzenia w tyłki paniom redaktorkom w gazetach. Jakoś tak higieniczniej.
Wierzcie mi, świadomość, że, aby sprzedać książkę, nie musiałam się z nikim nigdzie zeszmacić, a „jedynie" liczyć na to, że naprawdę zainteresuje ona ludzi - BEZCENNA.
Idzie nowe pokolenie. Mam nadzieję, że zrobi rewolucję w zatęchłych układach. Oby. Będę im kibicować.
Autor: Karolina Korwin Piotrowska