Był ze mną całe moje życie. Znałam wszystkie jego piosenki. Wyłam jako dziecko ku rozpaczy domowników „Pszczółkę Maję” na równi z „Zacznij od Bacha”. Ostatnio zajechałam maksymalnie płytę z Mitch&Mitch. A teraz został nieśmiertelnym. Smutek.
Kiedy pisałam moją książkę i zaczęłam w zeszłym roku układać listę ikon polskiego szołbiznesu, On był numerem jeden na niej. Zero wątpliwości. Zero zawahania. Numer jeden od wielu lat, od zawsze. Tak, wielki pracuś, ogromny profesjonalista, non stop w trasie, z trąbką, ubrany niebywale elegancko, z nieodłącznym uśmiechem, radością w oczach i otwartością do ludzi. Do nas wszystkich.
Jak się zostaje nieśmiertelnym? Ikoną? Jest wiele składowych. To na pewno talent, osobowość, charyzma, silny charakter, ambicja, pracowitość, ale także wiele chwil zwątpienia, chwil trudnych, bo każda nowa piosenka, każdy nowy wytwór jest jak maturalny egzamin przed publicznością, która głosuje w jeden jakże demokratyczny, ale też nieznoszący sprzeciwu sposób- nogami. Albo kupi płytę, albo nie. Albo kupi bilet na koncert albo nie. Wodecki tego problemu nie miał, przynajmniej się do tego nie przyznawał, bo publiczność go kochała zawsze.
Był jednym z niewielu artystów w Polsce, którzy w wirtuozowski sposób łączyli sztukę wysoką z popularną, umiał zagrać i być wiarygodnym dla wielbicieli eleganckiej i zdystansowanej filharmonii i wesołego ludowego festynu. Dla każdej publiczności, jak na ikonę przystało, zawsze dawał z siebie 1000 procent. Inaczej nie umiał.
Dla jednych to będzie „Pszczółka Maja”, dla innych „Zacznij od Bacha” albo „Izolda”, dla jeszcze innych płyta z Mitch&MItch, która w genialny sposób przywróciła Wodeckiego masowej publiczności, w tym tej bardzo młodej, przylepionej do You Tube’a, niesłychanie bezwzględnej w ocenie, która, co sama widziałam, na koncertach nie dawała mu potem długo zejść ze sceny. Zachwycona prosiła o więcej i ciągle było im mało tego cudnego i zdolnego nieprzeciętnie starszego faceta z grzywą włosów, w eleganckim smokingu… Nagle wychowana na przetworzonych komputerowo wokalach i jednakowych, monotonnych bitach, młoda publiczność zobaczyła na scenie mężczyznę w wieku ich dziadka albo ojca, który na ich oczach udowadniał im, czym jest sztuka, czym jest sceniczna energia, czym jest muzyka, nie ta z komputera, prosto od wykreowanej sztucznie „wokalistki” albo „wokalisty”, ale od żywego, zakochanego w niej człowieka, który muzyką tylko żyje. I wie, jak tę miłość do muzyki bez szumnego nazywania siebie Artystą, pokazać.
Bo ten człowiek muzyką żył. Bo on nam wszystkim pokazywał, czym muzyka może być, jaka jest porywająca i uczył nas, co to jest występ na żywo, na estradzie, przed publicznością. I pokazywał, czym jest szacunek dla odbiorcy. W czasach powszechnej kreacji, on był niezmienny, jego głos zachwycał nieustannie, a on w zależności od sezonów był taki sam. Zdolny, pracowity, dowcipny. Nie zmieniał się ze względu nad modę, on był ponad nią, czasem dla niektórych bywał niemodny, dla wielu jednak był ponadczasowy. Bo to nie sztuka jest zrobić „hit lata”, który zajechany przez radia wyleci z głowy i pamięci jesienią. Sztuką, dzisiaj coraz trudniejszą, jest nagrać takie piosenki, które przetrwają dekady. On to umiał doskonale.
Dlatego dzisiaj jest tak smutno. Dlatego w Krakowie i w całej Polsce płyną łzy. Bo to, co wydawało się absurdalne, niedorzeczne, dzisiaj stanie się faktem i zamiast iść na koncert Pana Zbyszka, będziemy mogli jedynie położyć kwiaty na jego grobie. I może zanucić coś pod nosem.
Panie Zbyszku, będzie cholernie smutno bez Pana. Obyśmy nigdy nie zapomnieli. Obyśmy nadal słuchali. Ja będę słuchać, obiecuję…
Karolina Korwin Piotrowska